Przejdź do głównej zawartości

Wyjazd do Sevilli jesienią 2007, TDM850

Uwaga! Bardzo obszerny opis wyjazdu, jeśli nie macie sporo czasu i herbaty lub kawy na biurku to nawet nie podchodźcie do tego tekstu! ;)

Wszystko zaczyna się od pomysłu. Gdy tylko pozwolimy swojej zwariowanej idei dojrzeć i nie zniszczymy jej racjonalną kalkulacją mamy szansę na wspaniałą, niezapomnianą zabawę. Podłoże do pomysłu stanowił jesienny wyjazd do ciepłych, skaczących krajów. Nie jest to nic nowego, od wielu lat, gdy u nas zimno, biorąc za przykład ciepłolubne ptaki przenoszę się do Hiszpanii. Delikatną odmianą miało być przeniesienie się dalej na zachód i południe, blisko Portugalii, oczywiście wszystko dla zachowania należytego komfortu termicznego podczas wypoczynku i skoków.
Nie było mi dane do tej pory poznać mechanizmu powstawania pomysłu. Słyszałem teorię, że pomysły i idee po prostu są wokoło i nas przenikają w odpowiednim czasie. Tak właśnie się stało, gdy przeszło mi przez głowę aby pojechać to Sewilli motocyklem. Raz zaszczepiony wirus rozwijał się bardzo dobrze. Faktem jest, że nie stosowałem żadnych lekarstw na to schorzenie, pomimo, że lekarze i znachorzy wokoło starali się nakłonić mnie do leczenia pomysłu. Wiem, że po części dlatego, że sami niejednokrotnie zniszczyli w sobie takie impulsy. Gdy klamka zapadła, a zapadła od razu okazało się, że można skoczny wyjazd połączyć z treningiem paralotniowym w Austrii i lataniem w pięknej Hiszpanii. Planowana trasa zaczęła się więc wydłużać niebezpiecznie. Ale taki los. Przygotowania nie trwały długo a czas do wyjazdu popłynął jak rwący potok. Nadszedł dzień, w którym dwoma pojazdami (Yamaha TDM 850 i WV T-5) ruszyć mieliśmy w daleką trasę. 



Ruszam. 

Moment wyjazdu skażony został grzechem zmiany czasu z letniego na zimowy. Impreza przedwyjazdowa odrobinę przeciągnęła się a wszyscy regulowali zegarki jak chcieli i wstali tak jak im wyszło. Nikt nie ustawił, zegarka na niekorzyść swojego snu więc planowany czas startu obsunął się. Pogoda, choć gorsza niż dzień wcześniej, nastrajała mnie pozytywnie. Było pochmurnie ale chmury nie wyglądały na deszczowe, raczej na pozostałość po przejściu frontu atmosferycznego. Motorek uruchomiony, kanapki w kufrze obok napojów energetyzujących (gdyby powieka zechciała opadać w trasie), kilka niezbędnych kluczy, śrubokręt i szmata. Pod mapnikiem kondom przeciwdeszczowy, ogrzewanie manetek włączone – krótko mówiąc jesienny wędrowiec może jechać.

Dynamity wraz z Adasiem, którzy wyregulowali zegarki wg lepsze od wody na obiektywie są zdjęcia z powietrza z wyjazdu ;)nieznanego mi algorytmu byli właśnie na etapie rozpychania transportera bagażami, gdy z godnością szurnąłem spod domu w najdłuższą z moich dotychczasowych tras. Kto nie zna wspaniałego uczucia towarzyszącego rozpoczynającej się podróży wie jeszcze mało o przyjemnościach życia. Prawie pusta droga, suchy asfalt, ciepło, szyba nie paruje – marzenie motocyklisty.

Jak to zwykle w filmach sensacyjnych bywa, taka sielanka trwała bardzo krótko. Nie ujechałem dwustu kilometrów a już musiałem przeprosić się w wdziankiem przeciwdeszczowym. Ruszyłem i zaczęło się, to co znają polscy motocykliści, znają i ‘kochają’. Paskudnie pofałdowany asfalt polany deszczem a wcześniej pomalowany farbą chlorokauczukową, ślisko. Tylne koło przy przejeżdżaniu z pasa na pas ma ochotę coś zatańczyć, ja za tańcem nie przepadam, więc za każdym razem przerywam tą nierówną grę. Szlifowany asfalt, potocznie zwany zdrapką, która jak płyta gramofonowa łapie przednie koło niczym igłę to kolejny polski koszmar. Nie wiem jak to możliwe, że za granicami naszej Ojczyzny rzadko można zobaczyć zdrapkę a jeśli czasem jest, to nie przeszkadza w jeździe.

Dopiero na granicy Polski witam się znów z suchością asfaltu – wtedy jeszcze nie doceniałem tego daru należycie. Na granicy miłe zdziwienie, pokazałem dowód przy zdjętym kasku i tym skończyła się kontrola. Kolejne granice wypadły jeszcze lepiej, nie musiałem pokazywać dokumentów i nawet nie ściągałem kasku.
Zaraz za granicą zainteresowałem się winietką na autostrady. Czesi i Słowacy nie uwzględnili motocyklistów w opłatach ale Austriacy nie odpuścili, trzeba płacić jak za samochód osobowy. Do Wiednia z Warszawy droga nie jest tak europejska jak mogłaby być. Powiem nawet, że nasz polski kawałek wypada na razie całkiem nieźle. Zarówno jadąc przez Prostejov – a tą drogą zwykle jeździłem jak i przez Zilinę mamy bardzo dużo odcinków wąskiej drogi prowadzącej przez małe miasteczka i fragmenty autostrad. Na takich drogach w pełni można było dostrzec zalety jazdy motocyklem i niepisanych praw przysługujących ‘dawcom nerek’. Ruch wahadłowy jest koszmarem kierowców ale nie wtedy gdy ma się pod sobą tylko dwa kółka i wąski pojazd. Od razu na początek kolejki, nikt nigdy nie zatrąbi klaksonem, no może nieraz w mieście jakiś zły na cały świat taksówkarz albo instruktor jazdy samochodem, ale zwykle nikt. Gdy sznur samochodów wlecze się jakimś przerabianym odcinkiem drogi, prawie zawsze zrobią trochę miejsca, aby motorek prześliznął się do przodu.


I znowu deszcz, ale tym razem nie jest mżawka, która zwilża asfalt. Moja wiara w niedawno odebrane od szewca buty, które wyglądały na dobrze zaimpregnowane runęła. Rękawice bohaterowie wyjazdupoddały się tak szybko jak to tylko było możliwe. Na szczęście ochraniacz przeciwdeszczowy sprawował się bez zarzutu i nie stygłem. 300 km w deszczu, szarówce a potem po ciemku. Dostałem, to co chciałem. Miał być wyjazd dla twardzieli no i okazał się lepszy niż się spodziewałem.
Minąłem Wiedeń i wjechałem na pokręconą autostradę, której wspaniałe zawijasy doceniłbym w ciągu dnia, na sucho, teraz okazała się koszmarem. Poniżej pięciu stopni temperatury przestała działać nieparująca szybka kasku. Nic nie było widać, woda na zewnątrz, woda wewnątrz nochal jak sopel, a gdy deszcz się jeszcze nasilił, gdzieś mi tam podmywał elektrykę w motorze i silnik zaczął nierówno pracować. Kto się domyśli jak nierówna praca silnika wpływa na psychikę kierowcy, gdy jedzie po krętej drodze w nocy, w deszczu? Bardzo, bardzo stymulująco. Zacząłem przeskakiwać ze stacji benzynowej do następnej, gdzie zostawiałem motor aby sobie popracował i się własnym ciepłem osuszył. W tym czasie łykałem kolejną gorącą herbatkę, potem zakładałem dwie zimne, mokre, zeszmacone rękawice oraz kask, który już też nasiąkł wodą i delektując się przepływającą między palcami stóp wodą, człapałem na motor dalej realizować plan.

Rura mi zmiękła gdy temperatura spadła do 3 stopni a ja nadal jechałem do góry i nadal padał deszcz. Wpadłem na genialną myśl, że przenocuję sobie w hotelu przy autostradzie, wyschnę a rano pojadę w umówione miejsce, gdzie miałem spotkać się z resztą ekipy. W tym celu zapytałem miłą panią w recepcji o jakiś zwykły pokoik na jedną noc. 63 Euro bez śniadania podziałało na mnie jak płachta na byka i dało mi energię do jazdy dalej. Postanowiłem walczyć aż do pierwszej gołoledzi. Szczęście sprzyja desperatom, gdy tylko ruszyłem deszcz na chwilę zelżał ale co najważniejsze przejechałem jakieś przewyższenie i zacząłem zjeżdżać w dół, zaczęło robić się cieplej. Jeszcze 100 km i nagle patrzę, suchy asfalt! Uwierzcie, że miałem ochotę ucałować ten rozjeżdżony oponami produkt rafinacji ropy naftowej z radości. Teraz to było jak drugi oddech kaczora, poczułem radość pokonywania zakrętów, nawet nogi już tak nie doskwierały z zimna, dłonie dzięki błogosławionym manetkom były w stanie względnego komfortu, bo trudno to inaczej opisać gdy trzyma się ręce w letniej wodzie przez wiele godzin. Pach, dzienny licznik km zaprojektowany przez inżynierów Yamahy przewinął się elektronicznie do zera, ostatnia na trasie herbatka, odczytałem z przemoczonych map, gdzie mam zjechać i wreszcie dotarłem do Volkenmarkt.

Półtorej godzinki później dojechał pięknie wyklejony wóz i trafiliśmy do Fritza, paralotniarza zajmującego się niegdyś akrobacją a teraz prowadzeniem grup, w mało znane miejsca do latania. Fritz nas pięknie ugościł, przede wszystkim było ciepło, sucho, na stole stało whiskey i gorąca herbata. Jak w niebie. Zmęczenie dopadło mnie cudownie, dawno już czegoś takiego nie miałem, cały organizm dostał w kość, używając tej znaczącej metafory mam na myśli przedziwny stan, który pozornie mógłby być określany jako nieprzyjemny ale ten, kto go zna wie, że jest to coś wspaniałego. Tego mi było właśnie potrzeba. Najcięższy odcinek miałem już za sobą. Tak przynamniej sądziłem. 


Widoczki za oknem austriackiego, alpejskiego domku o niewczesnym poranku są rewelacyjne. Adaś, niespokojna dusza, uaktywnia się najwcześniej, co owocuje gorącą herbatą, gotową do spożycia w salonie. Wieczorne ustalenia prowadzone przez Gagatkę z Fritzem dotyczą ewentualnego latania z góry Gerlitzen lub przejechania dalej do włoskiego Meduno. Wstępnie przy kawie Dynamit ocenia, że kit, który pojawił się na niebie zakrywa pewnie także Gerlitzen, ale najlepiej, gdy ocenimy to w drodze.

No to zbieramy graty i schodzimy do naszych pojazdów. Z niekłamaną dumą włączam ssanie w motorku i naciskam starter. Nic. Nawet kontrolki się nie zaświeciły. Ale za to pewnie przez pół nocy były ciepłe manetki kierownicy. Próba uruchomienia silnika na pych – wynik negatywny. W garażu znaleźliśmy przewody i pożyczyłem, bez zamiaru oddania kiedykolwiek, trochę energii elektrycznej z T5 Dynamitów. Ruszamy w trasę i od razu dochodzę do wniosku, że to koszmar jechać motorem za samochodem. Tym bardziej, że transporter jest wysoki i cały oklejony. Nic nie widzę, co dzieje się z przodu a zawirowania powietrza uderzają z dwóch stron szarpiąc mnie na boki. Na parkingu mamy ustalić punkt zborny.

Tu właśnie połamałem plastik TDM. Niechlujnie wystawiona stopka motocykla, złożyła się gdy zsiadłem. Podparłem przewracający się motor kolanem. Kolano dało radę ale motor oparł się plastikiem o kolano a ponieważ jest ciężki to tylko chrupnęło. Zamontowałem więc piękną taśmę klejącą.
Gerlitzen było zakitowane, pojechaliśmy więc do Włoch. Szkoda opuszczać Austrię, bo mam winietkę na 10 dni a makaroniarze kasują za każdy kawałek autostrady. Wyjeżdżaliśmy przy zachmurzonym niebie a po drugiej stronie Alp piękne słoneczko. Zieleń, tylko z rzadka przyżółkłe liście na drzewach. Zupełnie inna bajka. Wyciągam kamerę, kask i zaczynam kręcenie filmu z motorka. 

Jedziemy jakimiś wąskimi dróżkami za samochodem Fritza i podjeżdżamy na lądowisko paralotniowe, które może pochwalić się nie tylko bardzo bezpieczną powierzchnią ale również budynkiem socjalnym, stanowiącym bazę miejscowej sekcji paralotniowej. Dynamit ocenia, że ‘warun nie powala’ a Adaś dodaje, że trzeba będzie rzeźbić. Ja tam widzę tylko spory, podłużny masyw, który wygląda jak ‘krawężnik’ w Janowcu tyle, że pierdyliard razy większy. Motorek zostaje na lądowisku, zasiadam do busa i przy muzyce Vangelisa wspinamy się serpentynami do góry. Włosi zrobili tu nawet asfalt, jest bardzo wąsko ale pełna kultura. No i widać jesień, złotą włoską jesień. Na górze krajobraz fantastyczny, jakieś kłaki chmur przylepione do skał a wysokość krawężnika pozwala na ogarnięcie wzrokiem olbrzymiego terenu. U mnie włączyła się już spinka dupy, naturalny stan, gdy mam coś robić po przerwie, co traktuję nadal jako nowość. Oczywiście nie ma ku temu żadnych obiektywnych przyczyn a to, że zaraz za startowiskiem jest przepaść(!)może tylko rozluźnić początkującego paralotniarza. Dostałem skrzydełko 31, uprząż z systemem hamującym, wziąłem kask z kamerą i aparatem, spiąłem dodatkowo dupsko do poziomu 4 w skali 1-5 i ruszyłem w stronę słońca. Start nie był wzorowy, bo leniwie przestałem kopytkować zanim jeszcze skrzydło dobrze mnie dźwignęło, trzeba było jeszcze przed płotkiem odgradzającym miejsce startu od tejże przepaści trochę podgonić.

Pierwsze zakręty były zdalnie sterowane przez Dynamita. Po paru minutach zostawił mnie sobie samemu i włączył się do latania. Ja zacząłem rzeźbić. Hamulce na 30%, jak najwięcej pracy biodrami i wyczuwanie, kiedy mnie zabiera do góry a kiedy wtapiam. Dopiero po 15 minutach zaczynam świadomością ogarniać piękno niektórych zakątków krawężnika. Jakieś małe budyneczki wstawione w tak dziwnych miejscach, jakby były wklejone przy pomocy programu graficznego. Coraz mniej wtapiam, wychodzę kilka razy ponad poziom startowiska ale tam nic ciekawego nie ma a najwięcej radochy daje latanie blisko sciany i widok ruchu w przestrzeni. Trochę zdjęć przelatującego obok Adasia. Dynamity nie mają co liczyć na sesję fotograficzną bo nie mam takiego obiektywu, aby ich pstryknąć gdy latają sobie w swoich wypasionych kondomach na jakiś ‘prze’ skrzydłach gdzieś pomiędzy troposferą a stratosferą. Zegarka nie mam a komórka się ładuje w samochodzie więc nie mam pojęcia jak długo latamy, słońce ewidentnie schodzi w dół więc trzeba zbierać się na dół. Jeszcze tylko mały przelot nad ruinami zamku u podnóża krawężnika i schodzę do lądownia na wypasionym lądowisku. Oczywiście po zrobieniu wielu esów i tak przelatuję to miejsce, które sobie upatrzyłem do pierwszego kontaktu nogi – ziemia, ale to grzech bycia skoczkiem i latania na czaszach, które mają o wiele bardziej nikczemną doskonałość.
Dynamit z przewyższenia ląduje tam, skąd startował, zabiera swój dyliżans i wraca serpentynami do lądowiska, zgarnia nas i najwyższa pora coś obszamać.

Fritz lokuje nas w małym hoteliku z restauracją i od razu siadamy do stołu, gdzie czeka na nas miejscowa insalata. Pyszności, z oliwą, z octem, choć zapomnieli o wersji balsamicznej. Wino, całkiem niezgorsze, no to rozumiem jako dobry starter. Zaraz potem podano pastę, no bo co innego można spodziewać się we Włoszech. Po takim początku spodziewałem się czegoś szczególnego np. faszerowanego skórkami z mandarynek, oregano i serem mozarellą pieczonego na słodko łabędzia a tu skucha, kolejny talerz makaronu. No trudno, napakowaliśmy się tym makaronem i do wyr. Dobrze, że zgromadziliśmy trochę energii bo właściciele hotelu nie byli skłonni uruchomić ogrzewania a w dobre kołdry też nie zainwestowali. Może przy 25 stopniach letniej nocy taki parszywy kocyk i prześcieradło wystarczą ale pod koniec października trzeba było uruchomić 3 stopień ogrzewania metabolicznego aby przetrwać do rana. Hak im w smak, już tam więcej na jesieni nie będę nocował. 


Rano za oknem syf. Doszedł do nas front, który wyprzedziliśmy pojazdami napędzanymi silnikami cieplnymi. Przy mizernym śniadanku składającym się z buły i marmolady decydujemy się na strategiczne rozdzielenie. Ja jeszcze muszę wpaść do Fano zobaczyć to i owo a Dynamity prują do Monte Carlo, gdzie mamy się spotkać. Znowu uzbrajam się w kondon przeciwdeszczowy i z niezmąconym optymizmem zasiadam na moturze. Motur odpala prawidłowo, bo manetki na noc wyłączyłem. Jak prawdziwy Indianin i oczywiście wzorując się Chucku Norrisie błąd popełniam raz, tylko raz.

Nie za bardzo wiem jak wyjechać z tej miejscowości. Mam mapę o skali, która pozwala się zorientować jak są pomiędzy sobą rozmieszczone poszczególne kraje i gdzie są ich stolice. To trochę za mało. Postanawiam więc użyć starej wojskowej techniki wykonania serii szybkich niekontrolowanych skrętów w poszukiwaniu jakiejś wskazówki. Wskazówka, której dałem szansę pojawiła się po paru kilometrach a to dzięki temu, że autostrady we Włoszech są płatne i każda, ale to każda droga potencjalnie prowadzi do autostrady. Jadąc już na prostej, kiedy wiem, gdzie jestem skręcam sobie do małego miasteczka i w jakimś sklepiku kupuję worki na śmiecie celem umieszczenia ich na butach, które nie dają w deszczu rady. Rękawiczki jak zwykle położyły się na plecach i pokazały poddańczo brzuszki już w piątej minucie deszczu ale nie martwię się tym, z wiadomych elektrycznych powodów. Cały czas, od momentu włączenia, przez drut oporowy, płynie prąd wydzielając ilość ciepła określoną przez prawo Joulea-Lenza. I jest ciepło w dłonie, mokro ale ciepło.

Buty wzmocnione folią wyglądają marnie. Po stu kilometrach na autostradzie folia ulega rozszarpaniu przez powietrze i gdy wchodzę na kawę espresso do baru wyglądam jak najgorszy lump, ociekający wodą, z poszarpanymi worami na nogach i czarnymi od barwiących rękawic dłońmi. No trzeba sobie asertywność wyrobić aby z godnością stać obok wypacykowanych niemieckich turystów i Włochów, napędzających produkcję żelu do włosów. Tak zaczyna się mokra podróż. Ponad dwanaście godzin w stale lejącym deszczu. Przez jakiś czas miałem nadzieję, że deszcz już się kończy. Dopatrywałem się przez szybę kasku przejaśnień ale nic, absolutnie nic się nie zmieniło. Przyzwyczaiłem się, że do tego deszczu i zauważyłem, że zasadniczo nie ma wpływu na szybkość jazdy na prostych odcinakach. Fakt na krętych drogach trzeba z szacunkiem podejść do przyczepności kół. Byłem też zdziwiony, że praca silnika była cały czas równomierna. Nie mogłem tego zrozumieć aż nadszedł wieczór i kręty odcinek drogi, na którym musiałem bardzo zwolnić. Prawdopodobnie woda spod przedniego koła tylko przy prędkości 60-80 km leci dokładnie na górę cylindrów, do świec i czasem prąd przepływa przez wodę a nie pomiędzy elektrodami świecy. Tak więc jechałem znowu jak na wściekłym tygrysie, zmęczony, mokry, po ciemku po zakrętach, po prostu spinka dupska 4 w skali do pięciu.

Około ósmej wieczorem deszcz ustał. Nawet się ucieszyłem. Zatrzymałem się zatankować maszynę, na jakiejś samotnej stacji Tamoil. Pusto, tylko ja, motor, dystrybutor paliwa i jeden pracownik. Skończyłem tankować i jak w horrorze ciszę przerwało jakieś trzaśnięcie drzwi. Jakieś śmiecie zawirowały w powietrzu, walnęła jakaś klapa, no po prostu jak przed jakimś amerykańskim tornado. Zaczęło naprawdę mocno wiać, zapytałem gościa o jakiś hotel. Najbliższy był w Rapallo, dwadzieścia kilometrów od stacji. Trochę spękany wsiadłem i pojechałem. Nie było lekko, podmuchy waliły z różnych stron i powodowały zmianę kierunku jazdy, spinka osiągnęła maksimum. Dopiero gdy zjechałem z autostrady w poszukiwaniu hotelu byłem zasłonięty przez ukształtowanie terenu.

Trafiłem do jakiegoś hotelu, który oceniłem po wyglądzie na wystarczająco nikczemny aby mógł być tani. Otworzyła babeczka styrana przez życie, w czymś co mogło być halką a mogło też być sukienką. Nie wiem, może na wybrzeżu właśnie to jest modne, wyglądało mi to na ciuch z okresu międzywojennego a ona sama na nie śpiącą od wielu lat. 40 eurosów pękło ale śniadanie było wliczone. Nie jadłem nic od rana, od nikczemnego włoskiego śniadanka z marmoladą ale nie było co liczyć na nocny posiłek w tym hotelu. Jedyne co udało mi się wydębić to szklaneczkę whiskey.
Pojechałem nowoczesną windą na pierwsze piętro i po otwarciu drzwi lekko mnie zamurowało. Na planie pięciokąta umieszczone były stare drzwi z lustrami na całej prawie powierzchni, przy jednej ze ścian stała bardzo stara sofa, na ścianach jakaś wzorzysta tapeta. Jakiś wykręcony klimat, stary architekt, który to projektował musiał mieć kumpla luzaka, który robił doświadczenia z prototypem LSD a ten mu towar podkradał i zaczynał projektować. Pokoik znikomo mały ale ciepły i z ogrzewaną podłogą. Wykorzystałem to jako suszarkę bo okazało się, że w torbie już nic nie jest suche po dwunastu godzinach w deszczu. Szybki prysznic i spać. Zasnąłem jak zmęczone dziecko. Przyłożyłem głowę do poduszki i ktoś mi wyjął bezpiecznik.

Rano wyglądam przez okno i patrzę czy nie pada - to zaczyna być jakaś psychoza. Nie pada. Zwycięstwo. Zbieram swoje klamoty, które trochę wyschły i idę na ‘breakfast included’. Im dalej na zachód Włoch, tym gięcie pały przybiera na sile jeśli chodzi o ich śniadania. Bułka wielkości pięciozłotówki i szwedzki stół składający się z mikro dżemów, nutelli, miodu, maleńkich masełek i jakiś rogal dla dzieci. Zdegustowany tym barbarzyńskim podejściem do najważniejszego posiłku w ciągu dnia a w moim przypadku po spaniu na czczo jeszcze ważniejszego, zaczynam dokładnie przeżuwać to słodkie świństwo. Teraz graty do toreb, torby na motor i można pędzić w stronę Hiszpanii. Dynamity odsadziły mnie na dobre 300 km, teraz trzeba to jakoś nadrobić. W sms’ach Wojtek napisał, że jakieś straszne wiatry go męczyły po drodze. Myślę, że mnie po tych dżemikach nic takiego nie będzie męczyć, zresztą pogoda nie wskazuje.

Jeżdżę po ciasnych uliczkach napchanych budowlami tak jakby im brakowało miejsca na normalne rozlokowanie a wszyscy sąsiedzi muszą mieć możliwość się chwycić dłońmi przez okna i przekazać sobie znak pokoju. Skuterowcy tu rządzą. Ruch kołowy odbywa się przynajmniej w dwóch płaszczyznach. Ślamazarne dwuślady i przepływające jak woda strumienie różnej maści jednośladów. Pierdzipędy jeżdżą tak, że nasi – warszawscy rozwoziciele pizzy mogą przyjechać tu na naukę. Niektórzy jak kamikadze wykonują manewry, kojarzące mi się z tym co wiele lat temu widziałem w Katmandu. Atak na coś, co jedzie z naprzeciwka, zmuszenie przeciwnika, najczęściej czterokołowego do zwolnienia, unik i zjazd na swój pas. Tyle, że w Nepalu połączone jest to z natarczywym naciskaniem klaksonu a tu atakują we względnej ciszy, jak rekiny. Słychać tylko wysokie obroty 125 albo i mniejszych silników.

Wyrywam się na autostradę i od razu kumam ‘o co kaman’ z męczącymi wiatrami. Przede mną nowy etap bycia motocyklistą. Autostradowe systemy informacji, wyświetlają ostrzeżenia przed silnymi powiewami wiatru, które kończą się dopiero w San Remo. No dobrze ale te trzysta kilometrów trzeba jakoś przetrwać. Krótko mówiąc osiągam maksimum na skali spinki i zaczynam tęsknić do deszczu.
Zaczynam prowadzić kalkulacje aerodynamiczne, skąd dostanę klapsa. Nie jest to bowiem w górach takie proste. Gdyby to była płaska odkryta przestrzeń to wiadomo, tak jak u nas, że wyjeżdżając zza tira, trzeba się od razu pochylić pod wiatr, zza drzew to samo, krzaki, płoty itp. Ale tu wiatr spływa z gór, raz jadę na zawietrznej raz na nawietrznej, zawirowania i zwężenia pomiędzy wzniesieniami przyspieszają uderzenia wiatru. Kilka strzałów dostałem takich, że byłem blisko barierki. Kląłem jak szewc, że wziąłem ze sobą pojemnik na bak i sakwy z torbą do tyłu. Teraz miałem taki żaglowiec, że każdy podmuch trzeba było kontrować. Widok tira, który jest spychany przez wiatr i zjeżdża pół szerokości pasa w bok i świadomość, że zaraz tam swoją małą żaglówką będę musiał też coś wykombinować jest naprawdę motywująca. Nie miałem kasku z kamerą a szkoda, bywały bowiem widoki jak z jakiegoś chorego snu, jadę po łuku w lewo i jestem wychylony w prawo, szok.
W San Remo walka ustaje. Zaczyna się relaks. Piękne widoki, słoneczko, suchy gładki asfalt i zakręty. Kilkaset kilometrów zakrętów. Już wiem, że dla tych widoków i dla tych zakrętów warto było się trochę pomęczyć. Pamiętam jak pierwsze razy jeździłem do Empuria Brava i nad Empuria Brava już nie raz rozrabialiśmycieszyłem się jadąc samochodem z tych długich łuków. Ale to nic w porównaniu ze składaniem motocykla na takich właśni łukach. Można sobie sprawdzać, co będzie jak dokręcimy gaz w trakcie półkilometrowego zakrętu. Jakość asfaltu pozwala spokojnie na głębokie pochylenie. Wiem, że wraz ze wzrostem prędkości, rosną opory powietrza, że tylne koło uślizguje się na każdym kilometrze o kilkadziesiąt metrów i niszczy się bieżnik, że łańcuch się rozciąga a zębatki zaczynają wyglądać jak piła tarczowa. Wiem to wszystko ale nie sposób po tylu dniach jazdy w deszczu i wietrze nie pałować w takich warunkach. Promień łuku definiuje więc moją prędkość i ustala ją w granicach 160-170. Zaczynam się zastanawiać, że mógłbym z wypożyczalni wziąć jakąś hondę fireblade na te łuki. Jest zajebiście!

Ale nic co zajebiste nie trwa długo. Pod koniec Francji znowu zaczyna hulać wiatr, teraz jest bardziej przewidywalny, bo zrobiło się bardziej płasko ale za to siła wiatru jest niezgorsza. Jestem zaprawiony w boju, więc już wiem co robić i walczę w pełnej koncentracji odnajdując w tym wiele przyjemności. Od kilku dni na pełnej adrenalinie zauważam, że chudnę. Ten toksyczny hormon, między innymi powoduje obciśnięcie i odkrwienie układu trawiennego, który w obliczu walki o życie staje się zbędnym elementem. Po prostu nie chce się jeść, można cały dzień gnać i nie czuć głodu. Można by wykombinować dietę adrenalinową, podejrzewam, że byłaby jedną z najbardziej efektywnych.
Dojeżdżam wieczorem do Empuria Brava. Tu na lotnisku, w barze czeka ekipa z busa. Oczywiście powitanie tradycyjną hiszpańską cervezą w mrożonym kuflu. Oceniają mnie, że mam szalony wzrok, a Adaś mi pozazdrościł i mówi, że dla tego co po mnie widać to warto kupić motor i też sobie taki przejazd zafundować a ten deszcz i wiatr to właśnie to o co chodzi. Nie spacerki po pięknym asfalcie. W Maurici Park, gdzie co roku sobie nocowaliśmy, przy okazji skoków spadochronowych wypięli się na nas koncertowo. Nie wynajmują apartamentów na jedną noc, mogą nam wynająć na trzy a po interwencji u samego szefa szefów na dwie noce. Niech się walą. Jedziemy na pałę w głąb miasteczka i lądujemy w hotelu Portofino. Rewelacja, dobra cena i naprawdę wysoki komfort. Do tego darmowa wi-fi.

Poranna kontrola pogody. Nie pada, nie wieje, słońce świeci nad kanałami Empuria Brava. Do śniadanka radośnie mruczy Pilatus wynoszący skoczków na strefie zrzutu. Ruszamy w trasę, dziś wiele kilometrów do przejechania. Na oko około tysiąc, jedziemy do Andaluzji. Po tych wszystkich pierepałkach, jazda przy bezchmurnym niebie, bez wiatru wydaje się być nudna. Całe szczęście, że widoki są piękne. Jedziemy wzdłuż wybrzeża Costa Brava. Girona, Walencja, setki kilometrów w słońcu. Wyciągnąłem podszewkę ze spodni i kombinezonu, rękawiczki są na dłoniach z powodu rozsądku a nie temperatury i tak toczymy się z prędkością około 130 raz ja z przodu, raz bus. Dookoła nas przepływają motocykliści na wypasionych rumakach. Z początku myślałem, że po prostu jest ich tak dużo, bo pogoda dobra i miejsce sprzyja uprawianiu turystyki motorowej. Potem okazało się, że mają jakiś zlot w Walencji. Na stacjach benzynowych wyglądało to jak oblężenie albo kręcenie kolejnego odcinka Mad Max.

Czas sprawdzić olej. Wiem, gdzie go wlać ale nie wiem, gdzie sprawdzić, bo nie ma bagnetu. Jest jednak okienko, skitrane gdzieś głęboko ale jest. Pustość w okienku jest niepokojąca i nawet głębokie wychylenie motoru nie powoduje napłynięcia oleju. Wyciągam więc butelkę Motula i dolewam. Pół litra nie zmieniło sytuacji. Dopiero litr dał pożądany efekt. Nie ukrywam swego zniesmaczenia. Motor jest przecież nowy. Africa Twin nauczyła mnie, że z motocyklami nic się nie robi poza laniem benzyny i okazjonalną zmianą oleju oraz napędu to 
jedyna czynność serwisowa. Mało tego, Honda była o 6 lat starsza, bardziej zajeżdżona i nie brała oleju a Yamaha bierze. Jednak obiektywnie na to patrząc to i tak trzeba pogratulować tak udanego motoru producentowi fortepianów, którego logo to 3 skrzyżowane kamertony. Już wiem, że będę musiał kupować jakieś wynalazki bo na olej Motul do czterotaktów nie ma co liczyć po drodze.
Słońce zachodzi, zmieniła się okolica, jedziemy przez wyrąbane w skałach wąwozy. Widać, że nie było lekko zbudować tu autostrady. Wg ustaleń Adasia (tymczasowo otrzymał ksywę ‘Klata’) opartych o nawigację w jego telefonie do przejechania mieliśmy dokładnie 950 km. Punktem docelowym miała być Almeria. Już się cieszyłem, patrząc na licznik, że zaraz zajeżdżamy do jakiegoś hotelu a tu skucha. Zjeżdżamy na stację, Dynamit mówi, że dzwonili do znajomego i hotel jest jeszcze za Almerią, czyli musimy walnąć dodatkowe 100 km. Stówka w tą, stówka w tamtą nie stanowi jakiegoś wielkiego problemu, gdy za moimi plecami są już cztery tysiące. Nie ma więc co się sprzeczać tylko siadamy za kierownicami i do boju.
Nocą podjeżdżamy na parking hotelowy i nie możemy ukryć promiennego uśmiechu na twarzach. Nasz hotel nosi dumną nazwę „La Curva”. Przechwytujemy pokoje, o których nic złego nie można napisać. Czyściutko, elegancko i co bardzo ważne w dobrej cenie. Wyciągamy zaopatrzenie i pora na wieczorne party, delikatne, bo rano planowane jest latanie. Jesteśmy już daleko na zachód. Zmieniły się znacząco godziny wschodu i zachodu słońca, mniej więcej o półtorej godziny na korzyść dla lotników. Można wstać później i latać dłużej.

Około 10 przybywa do nas Andy, który ma być przewodnikiem po ciekawych miejscach startów i lądowań paralotniowych. Zaczynamy od typowej turystyki zwiedzając jakąś twierdzę, która miała chronić Królestwo Hiszpańskie przed najazdem a raczej napływem afrykańskich łobuzów. Wiatr hula zdrowo, więc wiadomo, że nie polatamy, możemy sobie po prostu popatrzeć na potencjał terenów do latania. Góry, które są już wystarczająco stare aby się zaokrąglić i spowodować zmniejszenie opory przepływającego po nich powietrza są naprawdę potężne. Włoski krawężnik już może odejść w zapomnienie przy tym co tu widać. Na żaglu można wędrować kilkadziesiąt kilometrów w każdą stronę a sądzę, że gdy słoneczko przygrzeje to termiki dodatkowo zwiększają turystyczne możliwości.
Z twierdzy przenosimy się na górskie startowisko. Charakterystyczna czerwień po kolejnym dniu obserwacji nie stanowi już dla oczu byczej płachty. Jedziemy pięknymi zawijsami, na motorze to po prostu szał ciał. Miejsca do startu i lądowania jest po prostu cała masa. Uprawianie paralotniarstwa w Andaluzji wydaje się być łatwizną. Gdzie się nie pojedzie, tam jest coś co się nadaje do startu i latania. Wjechaliśmy jeszcze wyżej i w małym miasteczku zasiedliśmy w kafejce. Klimat niepowtarzalny a za wszystko inne można było zapłacić kartą Maestro.
Posiłek który dostaliśmy, pozostaje dla mnie zagadką. W zupie wytropiłem kawałek kaszanki. Drugie danie oparte było na substancji, która mogła być podsmażonym kuskusem lub zmieloną bułką z domieszką ziemniaków. Do tego smażone szprotki, kabanos i coś jeszcze. Na koniec kawa espresso tu już pod nazwą cafe solo i można jechać dalej. Musimy zwiększyć tempo bo wieczorem do Sewilli przylatuje Ula i Bogusia. Dystans jest lekko pół śmieszny – 380 kilometrów.

Podczas tankowania zerkamy w okienko yamahy i jak można było się domyślać, trzeba znowu jej coś tam dolać. Już wiem, że błędem było zalewanie silnika w pełni syntetycznym olejem. Skoro taka jest konsumpcja to znaczy, że silnik już trochę dostał w dupsko i z powodzeniem wystarczyłby olej półsyntetyczny. Teraz byłoby taniej! A tak kupujemy jakiś wynalazek wykonany w tej samej technologii co Motul i o tej samej lepkości i pół litra leci migiem do dwucylindrowego silnika o pojemności skokowej 850 ccm. Na deser domieszaliśmy do oleju jakąś galaretę, która trochę zagęści olej i być może wpłynie na zmniejszenie apetytu silnika. Dobrze wychowany silnik je benzynę i to w małych ilościach a wyżeranie oleju nawet ze swojej własnej miski jest wyrazem braku kultury mechanicznej. Dookoła nas widoki zapierające dech w piersiach, czerwone góry, potem zielona Grenada a przed zachodem słońca gorąca Sewilla.

Tropimy nasz docelowy hotel, który domem nam będzie przez cały pobyt. To Luxsevilla. Przedrostek lux jest całkiem trafiony. Ula wyszukała naprawdę wypasione miejsce. Duże salony, aneks kuchenny, przestronna łazienka i wielka sypialnia. Będzie ciężko. Bo przecież ciężko jest lekko żyć. Szybkie zakupy w oddalony o pół rzutu nasączonym wodą beretem od hotelu sklepie. Dostawa do pokoju i jedziemy na lotnisko. Ulę zabieram oczywiście motocyklem, Bogusia ma już miejsce w Dynamitowym busie. Wracamy i przygotowujemy tradycyjną powitalną kolację hiszpańską, czyli krewetki z czosnkiem. A krewetki lubią pływać i to w winie, czerwonym, hiszpańskim.

Trzeba wreszcie zaatakować nowe miejsce do skakania. Wiemy o nim tyle, że współpracują z tunelem aerodynamicznym w Bedford i są swego rodzaju kolonią angielską w Hiszpanii. To nie dziwi, bo tak naprawdę Hiszpania jest bardzo mocno powiązana z Wielką Brytanią na poziomie turystyki i wypoczynku. Tanie linie lotnicze, kiepska pogoda na wyspach i rewelacyjna w Hiszpanii powodują intensywny dwustronny przepływ ludzi i pieniędzy. Do tego można dodać, że hiszpańskie strefy zrzutu są sporo tańsze niż te rozlokowane pod pochmurnym wyspiarskim niebem.
Skydive Spain nie powala na kolana na pierwszy rzut oka. Dość skomplikowany dojazd, choć bardzo blisko miasta, szutrowa droga pozakręcana wokół pól uprawnych. Kilometrowy pas startowy na kierunku wschód zachód, kilka hangarów, spora knajpa lotnicza, nieduży manifest i dwie perełki. Jedna z perełek to TurboFinist. Samolot ciekawostka, podobny do Pilatusa choć nieco mniejszy jest przekonstruowanym rosyjskim samolotem SM-92 Finist. Szwajcarska firma na Słowacji wymienia tłokowy silnik i wstawia turbinę, robi kompletny remont płatowca i dokłada na życzenie nowoczesną awionikę. Samolot następnie rejestrowany jest na Węgrzech, bo tylko tam może być sklasyfikowany nie jako experimental. Obecnie 6 takich samolotów bryka sobie w różnych częściach Świata. Ma całkiem niezłe osiągi, tyle że wewnątrz przy 10 osobach, które może zabrać jest fatalnie ciasno.
Druga perełka to Dornier DO-28 G-92. Dwusilnikowy, turbośmigłowy górnopłat zabierający do góry 15 skoczków. Dwie turbiny Waltera pozwalają na wyniesienie skoczków na 15 000 stóp w 12 minut. Tubofinostowi zajmuje to 5 minut więcej. 15000 stóp w tłumaczeniu na nasz system metryczny to około 4700 metrów. Wysokość wystarczająca aby się dobrze pobawić. Pas startowy to nie wszystko, ważne jest jeszcze lądowisko. Z tym jest przeciętnie europejsko. Miejsca do lądowania na pewno jest dużo więcej niż w Empuria Brava czy Lillo. Nie jest to tak zadawalająca przestrzeń jak w Przasnyszu, ale miejsca jest wystarczająco dużo do bezpiecznego lądowania. Rejestracja na strefie jest prosta a ludzie na strefie są bardzo przychylnie nastawieni i nie utrudniają życia. Biurokracja, jak duża by nie była to i tak daleko jej do naszej, polskiej wersji. Wiele dokumentów staje się coraz bardziej podobnych. Podpisaliśmy umowę na współpracę ośrodków szkolenia i od tego momentu możemy legalnie szkolić naszych skoczków na strefie Skydive Spain.
Po zarejestrowaniu, po bryfingu przygotowanym dla nas przez instruktora strefy mogliśmy wreszcie sprawdzić samolot. Dornier ma wygodne, szerokie wyjście ale 15 osób w środku nie pozwala na dużo ruchu. Było nam ciasno. Na szczęście wznoszenie trwa krótko i te niedogodności nie dają za bardzo w kość. Nareszcie skok. Jak dobrze było walnąć sobie wreszcie z samolotu. Spadamy i spadamy, wysokość 4700 w takim gorącym klimacie była łatwa do zaakceptowania.

Następnego dnia jedziemy na plażę. Dokładnie to w poszukiwaniu jakiejś tajemniczej, wielkiej wydmy. Mieliśmy do przejechania tylko 80 km, aby dotrzeć do Atlantyku. Ja i Ula oczywiście na motorku a reszta ekipy w busie Dynamita. To był wspaniały pomysł, żeby zabrać motor do Hiszpanii. Zupełnie inna jazda, czuć zapachy, które zmieniają się nie tylko przy przejeżdżaniu przez małe puebla ale nawet jadąc autostradą nosy atakowane są przez nowe, ciekawe doznania. Na plaży było zadziwiająco pusto ale dla miejscowych to przecież chłód i ziąb. Nie ma co się dziwić, kto normalny będzie szedł się opalać przy 27 stopniach ciepła. Chyba tylko Polacy. Dla mnie rewelacja, temperatura komfortowa choć woda nie grzeszyła ciepłem. Podobno to normalne w Atlantyku, nawet w lecie jest dużo chłodniejszy niż Morze Śródziemne. Ogromna znieczulica na piękno leżących na plaży muszel, które w Polsce w sklepach akwarystycznych przypominają, że w niektórych krajach jest to środek płatniczy po prostu przeraziła nas. Wypoczęliśmy dobrze leżąc i spacerując i ruszyliśmy w poszukiwaniu dobrego miejsca do polatania. Niestety wiatr był za mały i ze złego kierunku abyśmy mogli wystartować ale dla Dynamita wystarczył do założenia napędu na plecy i wystartowania z powierzchni nieco większej niż boisko do ping ponga. Polatał, podenerwował tych co nie mogli polatać i wylądował na tym samym boisku.


Sednem pobytu były skoki. Każdy bierze coś dla siebie z powietrza, jedni walczą o sukces w pierwszych skokach i łamią pierwotne bariery wyjścia z samolotu. Inni doszkalają się w materii, która ich zdaniem wymaga jeszcze pracy. Tak też było podczas skoków w Skydive Spain. W ciągu tygodnia lataliśmy z TurboFinista. Zadziwiający jest fakt, że układalnia wyglądała na opustoszałą a pięć minut przed wylotem spod jakiś kamieni i z jakiśkto by się nie cieszył z pierwszego AFF bez konieczności badańzakamarków wychodzili skoczkowie, zakładali spadochrony i stawali w kolejce do samolotu. Samolot wywoził nas w cyklach trzech wylotów i tankowania. Wyloty bez wyłączania zwykle po 8 osób ale lataliśmy też przy 5 chętnych. Szacunek, że nikt nie nagabywał nas do zaplanowania się, mieliśmy ochotę na cafe solo to szliśmy do baru i nikt w nas nie próbował wywołać poczucia winy, że przez nas ktoś inny nie poleci do góry.
Słońce stało się już nudne. Od 10 do 18 mogliśmy hasać w samych gaciach. Przez wszystkie dni, które tu byliśmy na niebie nie było ani jednej chmury. Zacząłem więc rozumieć dlaczego strefa reklamuje się ‘skydive In the sun’.

Spotkaliśmy i skoczyliśmy ze spadochroniarzami z Luxemburga. Było ich na strefie czterech i jak sami stwierdzili to 80% wszystkich spadochroniarzy tego kraju. Ale, aby nie było wątpli
wości mają u siebie strefę zrzutu. Wieczorami siedzieliśmy sobie w strefowej knajpie i co nie było dziwne paliliśmy fajkę wodną. Jak się okazało nie tylko my przywieźliśmy ze sobą ten integracyjny sprzęt. Fred przywiózł swoją z Niemiec i uwaga, przywiózł ją wraz z całym ekwipunkiem na motocyklu. Stara yamaha FJR po załadowaniu wyglądała jak wielbłąd. widać jak zachlapany jest katalizator
A propos motocykli. Komuś w Polsce postanowiłem natrzeć uszu bo spod filtra wyciekał mi olej i to w dużych ilościach. Pewnie w trasie też stamtąd puszczało trochę i stąd tak konsumpcja. Teraz trzeba było kupić silikon, spuścić cały olej wyczyścić te elementy i od nowa je poskręcać. Na oko wyglądało, że jedna ze śrub była zbyt mocno dokręcona i przecięła uszczelkę. Pewnego poranka otworzyłem okienko i co? I szok, na niebie były chmury, warstwowe, wysokie, jak malowane. Poczułem się oszukany. Po tylu dniach czystego nieba to zachmurzenie wydawało się czymś nierealnym. Plany związane z wyjazdem na latanie paralotnią legły więc w gruzach. Powietrze jak na złość nie tylko nie chodziło do góry z braku odkrytego słońca ale dodatkowo nie chodziło w poziomie, więc i na latanie na fali nie było co liczyć. Pojechaliśmy wiec po kawce na strefę, trzeba było coś poskakać. Po drodze znaleźliśmy silikon do uszczelnienia motoru. Nie było lekko ale w końcu znaleźliśmy uszczelkę w płynie odporną na temperatury, rozpuszczalnik do czyszczenia i do tego brochę – czyli pędzel.
 

Na lotnisku do Gagatki zadzwonił Fritz donosząc uprzejmie w jakie ciekawe miejsce się wybiera. Dynamity zaczęły się wahać. Co prawda pogoda nie jest do latania ale Fritz zna wiele ciekawych miejsc. Klata stwierdził, że jest ‘zamulony jak biednego chama staw’ i na razie nie chce skakać, więc pojedzie na latanie. Zostaliśmy z Bogusią na strefie. Zadaniem było skakanie a w przerwach naprawa motorka. Zaczynamy od zabawy, trzeba trochę porozrabiać w powietrzu. Potem biorę się za spuszczanie oleju z motoru. Przy pomocy butelki po wodzie i nożyczek robię profesjonalny pojemnik na olej i odkręcam magiczną śrubkę. W tak zwanym międzyczasie, gdy olej sobie cieknie można polecieć z Hiszpanami na jakiś freefly. Całkiem niezłe fotki wychodzą. Odkręcam dekiel od filtra oleju i po oczyszczeniu stwierdzam, że mechanior dał ciała. O ring, który powinien to wszystko prawidłowo uszczelnić jest za cienki w uszach. Uzupełniony został więc czarnym silikonem, który nie wygląda na odporny na temperaturę. Mogliśmy taki kupić w sklepie hydraulicznym ale nie o to nam chodziło. Nie wygląda to ciekawie. Trzeba oczyścić – tu pomocna okazuje się mniejsza przekrojona butelka na rozpuszczalnik, w którym będę maczał brochę. Sprawnie to wszystko idzie, skręcam i sam jestem zdziwiony jak łatwo poszło. Ups, patrzę, że filtr oleju jest przy butelce z olejem, chyba nie będzie prawidłowo filtrował oleju w motorze. Trzeba jeszcze raz rozkręcić, włożyć filtr i znowu skręcić. Lekko przykręciłem, poszedłem skakać.

Wietrzymy Bogusię. Bogusia trochę za szybko zaciąła spadochron a klepisko na lotnisku nie wybacza takic
h tupnięć. Tupnięta kostka postanowiła spuchnąć i tak na razie Bogusia ma spokój ze skakaniem, pozostaje opalanie się.
Dokręciłem dekiel fest i poszedłem integrować się ze spadochroniarzami bo zapomniałem, gdzie położyłem kluczyki od motocykla (nie pierwszy raz). Zaraz wytłumaczyłem sobie, że dobrze to zrobi pomarańczowemu kitowi pomiędzy elementami, niech się utwardzi zanim dostanie ciśnienia oleju podczas pracy silnika. Trochę się ściemniło, gdy wrócili Wojtek, Agata i Adaś. Nie polatali sobie zanadto ale poznali jakieś fajne, nowe miejsce. Klata nawet wykonał jakiś dziki zlot w dół ale to było podobno dalekie od paralotniarstwa a bliższe spadochroniarstwu bo cały czas ostro szedł w dół, na rzęsach dolatując tam, gdzie zamierzył.

Nową poranną, świecką tradycją stało się popijanie kawy w Internet Cafe & Szisza Zone, czyli w pokoju Klaty, Bogusi i Agaty. To spokojne wdrażanie się w kolejny stresujący i ciężki dzień przerwał nam sms informujący, że Kali, Miłosz i Zima już czekają na lotnisku. Powariowali, tak człowieka skoro świt niepokoić wiadomościami. Toż to dopiero była godzina dziesiąta. Nie nerwowo zrobiliśmy jeszcze zakupy i pojechaliśmy na strefę. Faktycznie przybyli i to z małą niespodzianką – bez ostrzeżenia przyjechała Magda, alias Wiksa. Trzeba mieć fantazję aby przyłączyć się do wyjazdu w ostatniej chwili, to był tak zwany spontan. Znalazłem kluczyki, które podstępnie ukryły się w kasku, czyli tam, gdzie zwykle je trzymam Odpaliłem motor i podjąłem wnikliwą obserwację. Nic, sucho, no dobra ale to jeszcze o niczym nie świadczyło. Zabrałem Zimę jako plecak i pojechaliśmy testowo w kaskach spadochronowych do hotelu. Szybki prysznic nowoprzybyłych i wróciliśmy do skoków. Tego dnia Klata zaliczył w AFF strzałę i niestabilne wyjście, strzałę zrobił nielegalnie, bez sygnału, tłumacząc, że słońce mu świeciło w oczy ale zrobił ją koncertowo więc zaliczył. Poleciałem jeszcze z Ulą i Grzesiem na sita a potem zmontowaliśmy Polish Power formację. Na szybko, bo czasu było mało ale wyszedł bardzofajny skok. W następne dni skakania wpletliśmy dwa ważne wydarzenia, jedno to wyjazd do Metalaskanias na wydmę, którą już wcześniej widzieliśmy celem polatania a drugi to turystyczne dreptanie po Sewilli.

Na wydmę wdarłem się pełen optymizmu motorem. To był dramat, szosowe opony, ciężki motor i miałki, głęboki piach spowodowały, że mogłem dobrze potrenować mięśnie pchając motocykl z włączonym pierwszym biegiem i wolno kręcącym się tylnym kołem. Ja obok, czasem wspierany przez jakiegoś dobrego człowieka pociłem się aby przepchnąć przez plaże Yamahę aż do najbliższego wyjazdu. Ale nie uprzedzajmy faktów.
Zanim postanowiłem salwować się ucieczką przed przypływem działo się wiele ciekawego. Najpierw grupa zwiadowców, w tym jeden zmotoryzowany zsunęła się w dolną część wydmy, gdzie Adaś wytropił powiewy wiatru sprzyjające lataniu na żaglu. Wiatru było tyle co kot napłakał ale widać było zacięcie. Pomagaliśmy z Arturem jak tylko było można, podnosząc do góry paralotnię ale wiatr był zbyt słaby do startu a miejsca do rozbiegu było za mało. No i tyle sobie Adaś polatał. Dynamit zaaranżował mój pierwszy start PPG. Do tej pory miałem zawsze pod sobą trzy kółka i jechałem dzielnie, aż czasza nad moją głową wytworzyła wystarczającą siłę nośną do startu. Było to relatywnie proste nie wspominając fazy kozactwa i rozbujania paraplanem przy starcie w efekcie czego przywaliłem i połamałem śmigło. Ten fakt przytemperował jednak moje mistrzostwo do poziomu bezpiecznego zjadacza lotniczego chleba.
Na atlantyckiej plaży miałem sobie wystartować. Pierwsza próba wydawała się idealna ale jednocylindrowy motorek wziął był i zgasł co uniemożliwiło wznoszenie. Druga próba po rozgrzaniu silnika wyszła wzorowo i miałem przyjemność pooglądać sobie kawałek wybrzeża. Nadal nie mogłem się przyzwyczaić do tego, że mogę wznosić się i latać tam, dokąd chcę. Ruch w przestrzeni na wybrzeżu, gdzie po drugiej stronie otwartej wody jest wielgachna wydma i gdzie widać miasteczko jest wspaniały. Szczególnie przypadł mi do gustu lot wokół latarni morskiej. W tak zwanym międzyczasie Arturro pojechał odzyskać pozostawioną przeze mnie w miejscu planowanego startu Adasia. Długo nie wracał i lotna eskadra zakomunikowała nam, że w połowie drogi Artur zakopał się w piasku. Zakopał to mało powiedziane, nie wiem jak to zrobił ale w piachu ugrzązł nawet silnik. Dobrze, że Adaś waży ponad kwintal a ja dobijam do tej wagi bo razem mogliśmy motocykl wyciągnąć i popchnąć do jazdy.
Kurtkę odzyskał z powietrza Dynamit a motor ustawiliśmy na najtwardszym fragmencie plaży. Niestety przypływ odcinał najlepsze kąski do jazdy i okazało się, że do powrotu na asfalt został mi tylko miękki, głęboki piach. Spociłem się jak mops. Dzięki temu, że Wojtek pomógł mi taszczyć go w drugiej połowie trasy, wypatrzywszy mnie podczas lotu jak się męczę, serce mi nie pękło z wysiłku. Ale dla przygody wszystko się zrobi, teraz już wiem, że na plażę to lżejszym motocyklem i z innymi oponami.
Przed powrotem do hotelu, na jednej ze stacji umyłem wszystko bo bałem się, ze wszędobylski piach poniszczy mi coś w środku motyckla.

Wyjazd do Sewilli był przemyślaną akcją, która zaplanowana została na dzień, w którym będzie wiało za mocno na skoki. Ekipa podzieliła się na tych, którzy chcieli jechać na plażę: Dynamity, Kali i Miłosz oraz całą resztę, która postanowiła bawić się w japońskich turystów. Uzbrojeni w kilka aparatów i kamer ruszyliśmy komunikacją miejską w stronę centrum miasta. Klimatyzowany autobus, bo o inne w tej części Hiszpanii bardzo trudno, zawiózł nas aż na pętlę, która jest jednocześnie początkiem wielkiego deptaka nad rzeką Guadalquivir. W mieście wiatr był niewyczuwalny, słońce zaś tak. Soczysta roślinność, silne nasłonecznienie, zimna sangria i cerveza popijana w knajpkach nadrzecznych to właśnie to, czego potrzeba na jesieni. Przedeptaliśmy w stronę centrum miasta i trafiliśmy na jakiś pokaz mody, lub koncert. Tłum oblazł nawet drzewa aby lepiej widzieć co dzieje się na scenie. Zostawiliśmy ten rozgardiasz z jedną lecącą pomarańczą i poszliśmy w stronę wąskich, krętych uliczek, które w tym klimacie mają pewien sens. Chronią od upału. 
Spontanicznie następujące po sobie wygłupy, które towarzyszyły spacerowi są chyba normalne wśród lotników turystów. Jest nawet takie powiedzenie, że najwięcej wypadków zdarza się, gdy nie ma latania. Zwieńczeniem przechadzki było wieczorne pływanie rowerami wodnymi po rzece. Pomysł bardzo fajny i możliwy dzięki temu, że nurt rzeki w Sewilli jest bardzo leniwy, dzięki czemu można wrócić do miejsca startu.

Flamenco time.
Spontanicznie w Shisha Zone, wpadliśmy wieczorem na pomysł odwiedzenia jakiegoś klubu flamenco. Co prawda wśród nas zapalonych tancerzy i tancerek jest niewiele ale popatrzeć sobie co w trawie piszczy każdy może. Po drodze ze strefy zrzutu mijaliśmy niejednokrotnie taki właśnie klubik. A więc komu w drogę temu czas. Przemieściliśmy się przy pomocy dwóch pojazdów, tradycyjnie yamaha TDM teraz w towarzystwie Dodga gradn caravana.

Przed klubem ruch jak przed remizą strażacką. Jesteśmy daleko od centrum Europy więc trzeba powstrzymywać się z komentarzami ale na pierwszy rzut oka to tyle pstrokatego lansiku to dawno nie widzieliśmy. Jakiś sezon na leszcza albo hiszpańskie tarło miało miejsce w tej okolicy a wszyscy jak na hasło spotkali się w tym małym klubie.
Przed lokalem stoi taki niewypasiony ochroniarz. Nie wiem jakby sobie poradził z którymkolwiek z naszych prawie lub ponad - stukilowcem. Hiszpanie za młodu, jak zdążyliśmy zauważyć, zwykle są tacy drobniuścy a potem robią się otyli i oczywiście już nie rosną do góry.
Wewnątrz klubu wystrój całkiem, całkiem. Muzyka jak z reklam turystycznych zachęcających do odwiedzenia tego kraju, ale bardzo godziwa. Nie minęła jedna klepsydra a przed estradą zaczęłli wywijać pierwsi tancerze i tancerki. Co do niektórych mieliśmy spory problem z określeniem płci. Ale tańczyli pięknie. Ula może ocenić ich technikę, ja tam patrzę okiem laika i mi się bardzo podoba. Oko zaczęło mi mętnieć i łzawieć bo te cholerniki jarają na potęgę. Wyglądało to jak z 'dnia świra', tyle że wszędzie były nie psie kupy tylko żażące się papierosy. Nie idzie wytrzymać, trzeba było wyskoczyć na zewnątrz.
Wszyscy byli zdziwieni, że na czas wypadu do klubu tanecznego noga Bogusi jakby dostała przepustkę i nie było widać aby coś jej doskwierało.
Zwinęliśmy się w miarę szybko ale wrażenie pozostało bardzo pozytywne (poza tymi szlugami).

Wracając do skakania. Jak to w życiu bywa, gdy się powie ‘a’, trzeba powiedzieć ‘ą’. Adaś i Agata skończyli szkolenie AFF, porobili trochę samodzielnych skoków i wyjechali szczęśliwi. Bogusia, co prawda nie skończyła szkolenia ale chwali sobie wyjazd, który ponoć nie miał sobie równych. Wiksa i Fritz skorzystali z dobrodziejstwa możliwości skakania ze spadochronem bez badań lekarskich i to wcale nie mam na myśli tandemu. W Hiszpanii, w Skydive Spain, gdzie przepisy oparte są o zasady BPA można skakać bez badań lekarskich.  I to dało możliwości zarówno odwdzięczyć się Fritzowi za miłą gościnę w Austrii jak i nagrodzić  Wiksie umiejętności życia z fantazją.

Reszta natłukła trochę cyfry, wygrzała się i przewietrzyła i nadszedł czas powrotu. Zapowiedzi pogodowe nie nastrajały mnie optymizmem. Od Francji deszcz i śnieg. Co innego jechać z zimnego kraju do ciepłego, co innego wracać z ciepełka do mrozów. Zaistniała szansa, ze motor będzie można wcisnąć do T5 i razem pojedziemy do Polski. A ja na to, jak na lato. Tylko jak ten motor tam wsadzic? Nie obyło się bez zdemontowania kufra i przedniego koła. Yamaha trafiła po skosie do przestrzeni bagażowej a potem zespołowo, pod okiem kierownika busa upchaliśmy wszystko do auta. Nazwaliśmy to ‘mission impossible’ bo faktycznie wyglądało na to, że jednak wyciągniemy motor i pojadę sobie na śnieżną eskapadę. Skończyło się na tym, że dostaliśmy trochę klamotów pod nogi, kufer od motoru na nogi i ruszyliśmy upchani ja sardynki do Polski. Dobrze, ze droga trwała krótko, bo wygięci w chiński paragraf zaczynaliśmy rozumieć cierpienia fakirów. Dwa dni jazdy, nocleg w Polsce tuż za granicą, gdzie mgła była taka, że dusiła konie i wyjazd dobiegł do końca.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Jak działa lodówka turystyczna

Już kiedy mieliśmy z Ulą naszą przyczepę kempingową męczyło mnie jak, do diaska, działa lodówka zasilana gazem. W tych sprytnych urządzeniach możemy sobie wybierać, czy chcemy zasilać je prądem stałym o napięciu 12 V, zmiennym 230 albo gazem.  Przy przełączeniu na gaz trzeba było zapalić płomyk, który w mały okienku wewnątrz lodówki stanowił dobry znak początku schładzania.

O Smoleńsku pisze doświadczony pilot - warto przeczytać

Przeczytałem na FB a nie chciałbym, aby ten wartościowy tekst autorstwa Pana Jerzego Grzędzielskiego gdzieś zaginął Doczekałem się pięknej, wolnej Polski. Nie chcę jej stracić, o katastrofie smoleńskiej mam prawo mówić. Poświęciłem lotnictwu niemal 50 lat, z czego jako kapitan w liniach lotniczych ponad 30. Przewiozłem bezpiecznie miliony pasażerów od Alaski po Australię, od Tokio i wyspę Guam na środku Pacyfiku po Amerykę Północną i Południową. W cywilizowanym świecie do kokpitu samolotu wiozącego VIP-ów nikt nie ma wstępu. Dam przykład: w 2013 roku pani kanclerz Merkel leciała ze swą świtą do Indii. Samolotu nie wpuszczono w przestrzeń powietrzną Iranu. Kapitan prawie dwie godziny krążył po stronie tureckiej, po uzyskaniu zgody poleciał dalej. Pani kanclerz dowiedziała się o tym siedem godzin po wylądowaniu. Proszę sobie wyobrazić naszą polityczną gawiedź. Pewnie kapitana wyrzucono by za burtę, a politycy sami wiedzieliby najlepiej co robić.

Gotowanie: Placki ziemniaczane i indukcja magnetyczna

Smażenie placków ziemniaczanych, można śmiało stwierdzić, spotyka się ze społecznym potępieniem. Ze względu na tłuszcz no i na same ziemniaki, od których nazwa placka się wywodzi. Faktycznie nawet używanie dobrej patelni nie pomaga, bo chłoną one to na czym są smażone jak gąbka. Wziąwszy do ręki takiego placka (już lekko ostudzonego) można z niego z pół kieliszka łoju wycisnąć. Zbyszko z Bogdańca prawdopodobnie wycisnął by cały kieliszek co i tak nie byłoby w stanie dorównać wynikom Chucka Norrisa w tej materii. Po co jest tłuszcz? Tłuszcz w potrawie jest nośnikiem zapachu i niektórych smaków. To w nim rozpuszczone są estry, które nadają potrawom unikalny smak. Podczas obróbki termicznej przenoszą ciepło z powierzchni patelni, są takim wymiennikiem ciepła. Smażenie placka jest więc dużo szybsze niż gdybyśmy chcieli zrobić go na sucho. Zresztą dlatego tak popularne jest smażenie na głębokim tłuszczu. Można szybko przygotować potrawę. Smażenie na głębokim tłuszczu, choć brzmi