Od parudziesięciu lat obserwuję sobie ludzi, którzy rozpoczynają zabawę w skoki spadochronowe. Mam na ten temat trochę przemyśleń a jednym z nich podzielę się poniżej.
Zmienia się bardzo dynamicznie stan oczekiwań kandydata na skoki wobec jego planowanej kariery. Dwadzieścia lat temu skoczkowie mieli mało sprecyzowane oczekiwania. Skoki kojarzyły się z filmami o komandosach II Wojny Światowej. Dopiero wkroczenie w dość hermetyczne środowisko skoczków pozwalało dotrzeć do niszowych filmów pokazujących różne dyscypliny. Filmy pokazywały przepaść pomiędzy wstępnymi wyobrażeniami a realiami zachodniego skakania, które było radosne, kolorowe i bardzo zaawansowane.
Skakanie w tamtych czasach było nędzne, na lichym sprzęcie i w otoczeniu fali starych. Zjawiskiem fali spadochroniarstwo cywilne prawdopodobnie zostało zainfekowane przez krzyżowanie się z czerwonymi beretami. Część kadry miała za sobą jakąś wojskową przygodę i strepienie opanowało mózg, co dalej doprowadziło do prymitywnych zachowań w aeroklubach.
Skoczkowie nie oczekując za wiele, dostawali relatywnie bardzo dużo. Jeśli byli posłuszni to w miarę szybko mogli nawet skoczyć na szybującym spadochronie a nie łupać na okrągłym. Mieli też do wyboru kilka dyscyplin akceptowanych przez kadrę jako nadające się do wykonywania i do dalszego raportowania z regionalnych aeroklubów do AP jako wyników rocznych.
W tamtych czasach liczyło się szkolenie podstawowe, bo kasa wtedy przepływała od MON i MEN przez wiele zaworów a kilka kropel tejże kasy wpływało na koniec do sekcji spadochronowych, które szkoliły młodzież do ewentualnej obrony ojczyzny. Można więc powiedzieć, że system był smutny ale spójny.
Dziś rządzi youtube. W telewizorni też można coraz częściej zobaczyć jakieś ekstremalne wybryki. Oczywiście nikogo nie będzie interesować nudne, rekreacyjne uprawianie skoków. Na pierwszym planie są super, wyjebiście, zarąbiście odlotowe skoki. BASE, na nartach, z rakietą w dupsku, skoki z kosmosu, wingsuit przelatujący trzy palce od skały. Bez spadochronu przywalić w kartony, ze spadochronem przelecieć pod mostem itp.
To ludzi nakręca. Ale to też bardzo podnosi poprzeczkę oczekiwań. To również tworzy pewną matrycę pojęciową u zainteresowanego skokami. Ten skoczek traktuje szkolenie podstawowe i dalszą karierę jako nudny i niezbyt interesujący etap doprowadzający go do upragnionego wyjebistego skakania.
Hermetyczność spadochroniarstwa i brak zainteresowania mediów owocowała tym, że od pierwszego wykładu, od pierwszych ćwiczeń i pierwszych skoków wszystko było dużo ponad wcześniejszymi oczekiwaniami. Tworzyło to więc sztukę drogi. Nawet jeśli na tej drodze stali zagubieni w braku wiedzy i umiejętności rozbójnicy to zawsze można było tą drogę ciekawie przejść. Albo do nich dołączając albo ignorując, albo walcząc. Zawsze jednak droga była ciekawa sama w sobie. Plany powstawały dużo później, gdy zaczynało brakować umiejętności do realizowania zabawy.
Obecny system szkolenia w Polsce jest kulawy. W wyniku wałków na ustawie o prawie lotniczym, gdzie AP zostało ostawione na bocznicę nie ma żywego tworu dopasowującego zasady szkolenia do realiów. ULC, który powinien zajmować się zawodowym spadochroniarstwem ma więc kukułcze jajo. Po wyszkoleniu skoczka do poziomu powiedzmy licencji B, czyli 50 skoków (która w Polsce została transformowana na świadectwo kwalifikacji) nie ma nic o szkoleniu aż do 500 skoków, kiedy można przystąpić do kursu instruktorskiego. Lipa. ŚK to też lipa, bo tak naprawdę szkolenie kończy się na AFF lub SL a potem uczeń buja się na wietrze, to tu, to tam zbierając fragmenty informacji. Jak się do 50 dobuja to gdzieś sobie zdaje egzamin, który poza umiejętnością składania spadochronu niewiele mu daje atrybutów samodzieności.
Na świecie nie jest jednak dużo lepiej. W praktyce tak samo kończy się relacja mistrz czeladnik na AFF. Jednak są jakieś ramy, są stopniowane licencje od A do D, gdzie po uzyskaniu D można robić kurs instruktora. Ma to jakiś sens. Po drodze jest też funkcja coach, czyli pomocnika instruktora, który ma pojęcie o bezpieczeństwie i metodyce szkolenia. Można go robić już po 100 skokach. Są ramy bezpieczeństwa, gdzie kamerę na głowę zakładamy mając 200 skoków, gdzie wingsuit też musi poczekać do takiej cyfry. Czy są te wymogi respektowane to już kwestia inna ale jest to przygotowane dla prowadzących strefy zrzutu.
Obawiam się więc, że przy tak wygórowanych oczekiwaniach skoczków, w tych systemach będą luki, przez które będą się przeciskali. Obawiam się również, że będą się przeciskać na tamten świat lub w lepszym przypadku do szpitala.
Nie przychodzi mi jednak do głowy żadne rozwiązanie, gdyż nadal w Polsce są państwa strefy, odizolowane od siebie walką o pasażerów tandemowych i studentów AFF. Zaślepione na tyle swoją zajebistością, że wzajemne opracowanie wzorców bezpieczeństwa jest daleko poza zasięgiem wzroku.
Tymczasem trzeba dużo pracy instruktorskiej i nadzoru nad skoczkami z grupy 7-200 skoków, aby nie zrobili sobie krzywdy. Nie chodzi o stanowienie następnych zakazów, chodzi o szkolenie, chodzi o pracę instruktorską. Zwykłą, uczciwą pracę instruktora, która nawet jeśli była opłacona tylko na wstępie (tam gdzie jest AFF) to należy się dalej. Bo to jest skoczek, który nadal wchodzi w pełną samodzielność mając 100 skoków. To, że dostał glejt na zgodne z prawem samobójstwo – bo ma świadectwo kwalifikacji to zwykłe bycze gówno.
Zmienia się bardzo dynamicznie stan oczekiwań kandydata na skoki wobec jego planowanej kariery. Dwadzieścia lat temu skoczkowie mieli mało sprecyzowane oczekiwania. Skoki kojarzyły się z filmami o komandosach II Wojny Światowej. Dopiero wkroczenie w dość hermetyczne środowisko skoczków pozwalało dotrzeć do niszowych filmów pokazujących różne dyscypliny. Filmy pokazywały przepaść pomiędzy wstępnymi wyobrażeniami a realiami zachodniego skakania, które było radosne, kolorowe i bardzo zaawansowane.
Skakanie w tamtych czasach było nędzne, na lichym sprzęcie i w otoczeniu fali starych. Zjawiskiem fali spadochroniarstwo cywilne prawdopodobnie zostało zainfekowane przez krzyżowanie się z czerwonymi beretami. Część kadry miała za sobą jakąś wojskową przygodę i strepienie opanowało mózg, co dalej doprowadziło do prymitywnych zachowań w aeroklubach.
Skoczkowie nie oczekując za wiele, dostawali relatywnie bardzo dużo. Jeśli byli posłuszni to w miarę szybko mogli nawet skoczyć na szybującym spadochronie a nie łupać na okrągłym. Mieli też do wyboru kilka dyscyplin akceptowanych przez kadrę jako nadające się do wykonywania i do dalszego raportowania z regionalnych aeroklubów do AP jako wyników rocznych.
W tamtych czasach liczyło się szkolenie podstawowe, bo kasa wtedy przepływała od MON i MEN przez wiele zaworów a kilka kropel tejże kasy wpływało na koniec do sekcji spadochronowych, które szkoliły młodzież do ewentualnej obrony ojczyzny. Można więc powiedzieć, że system był smutny ale spójny.
Dziś rządzi youtube. W telewizorni też można coraz częściej zobaczyć jakieś ekstremalne wybryki. Oczywiście nikogo nie będzie interesować nudne, rekreacyjne uprawianie skoków. Na pierwszym planie są super, wyjebiście, zarąbiście odlotowe skoki. BASE, na nartach, z rakietą w dupsku, skoki z kosmosu, wingsuit przelatujący trzy palce od skały. Bez spadochronu przywalić w kartony, ze spadochronem przelecieć pod mostem itp.
To ludzi nakręca. Ale to też bardzo podnosi poprzeczkę oczekiwań. To również tworzy pewną matrycę pojęciową u zainteresowanego skokami. Ten skoczek traktuje szkolenie podstawowe i dalszą karierę jako nudny i niezbyt interesujący etap doprowadzający go do upragnionego wyjebistego skakania.
Hermetyczność spadochroniarstwa i brak zainteresowania mediów owocowała tym, że od pierwszego wykładu, od pierwszych ćwiczeń i pierwszych skoków wszystko było dużo ponad wcześniejszymi oczekiwaniami. Tworzyło to więc sztukę drogi. Nawet jeśli na tej drodze stali zagubieni w braku wiedzy i umiejętności rozbójnicy to zawsze można było tą drogę ciekawie przejść. Albo do nich dołączając albo ignorując, albo walcząc. Zawsze jednak droga była ciekawa sama w sobie. Plany powstawały dużo później, gdy zaczynało brakować umiejętności do realizowania zabawy.
Obecny system szkolenia w Polsce jest kulawy. W wyniku wałków na ustawie o prawie lotniczym, gdzie AP zostało ostawione na bocznicę nie ma żywego tworu dopasowującego zasady szkolenia do realiów. ULC, który powinien zajmować się zawodowym spadochroniarstwem ma więc kukułcze jajo. Po wyszkoleniu skoczka do poziomu powiedzmy licencji B, czyli 50 skoków (która w Polsce została transformowana na świadectwo kwalifikacji) nie ma nic o szkoleniu aż do 500 skoków, kiedy można przystąpić do kursu instruktorskiego. Lipa. ŚK to też lipa, bo tak naprawdę szkolenie kończy się na AFF lub SL a potem uczeń buja się na wietrze, to tu, to tam zbierając fragmenty informacji. Jak się do 50 dobuja to gdzieś sobie zdaje egzamin, który poza umiejętnością składania spadochronu niewiele mu daje atrybutów samodzieności.
Na świecie nie jest jednak dużo lepiej. W praktyce tak samo kończy się relacja mistrz czeladnik na AFF. Jednak są jakieś ramy, są stopniowane licencje od A do D, gdzie po uzyskaniu D można robić kurs instruktora. Ma to jakiś sens. Po drodze jest też funkcja coach, czyli pomocnika instruktora, który ma pojęcie o bezpieczeństwie i metodyce szkolenia. Można go robić już po 100 skokach. Są ramy bezpieczeństwa, gdzie kamerę na głowę zakładamy mając 200 skoków, gdzie wingsuit też musi poczekać do takiej cyfry. Czy są te wymogi respektowane to już kwestia inna ale jest to przygotowane dla prowadzących strefy zrzutu.
Obawiam się więc, że przy tak wygórowanych oczekiwaniach skoczków, w tych systemach będą luki, przez które będą się przeciskali. Obawiam się również, że będą się przeciskać na tamten świat lub w lepszym przypadku do szpitala.
Nie przychodzi mi jednak do głowy żadne rozwiązanie, gdyż nadal w Polsce są państwa strefy, odizolowane od siebie walką o pasażerów tandemowych i studentów AFF. Zaślepione na tyle swoją zajebistością, że wzajemne opracowanie wzorców bezpieczeństwa jest daleko poza zasięgiem wzroku.
Tymczasem trzeba dużo pracy instruktorskiej i nadzoru nad skoczkami z grupy 7-200 skoków, aby nie zrobili sobie krzywdy. Nie chodzi o stanowienie następnych zakazów, chodzi o szkolenie, chodzi o pracę instruktorską. Zwykłą, uczciwą pracę instruktora, która nawet jeśli była opłacona tylko na wstępie (tam gdzie jest AFF) to należy się dalej. Bo to jest skoczek, który nadal wchodzi w pełną samodzielność mając 100 skoków. To, że dostał glejt na zgodne z prawem samobójstwo – bo ma świadectwo kwalifikacji to zwykłe bycze gówno.
No proszę, myślałem, że Iwan "zmiękł", a jednak nauki nadal w starym stylu :)
OdpowiedzUsuńI jak najbardziej słusznie
Niestety masz rację.
OdpowiedzUsuń