Cytując dr Wałęsę: nie chcem ale muszem. Bilety kupione, trzeba lecieć i powalczyć z biurokracją w Polsce. Przez kilka lat obrośliśmy jak stary ogród chwastami niezliczonych kont bankowych, subkont, umów, dodatków, promocji, które jak beczki za pirackim okrętem hamują normalną prędkość.
Rozkład się podobnież pozmieniał i lot mam z Barcelony o 9tej rano. Niby fajnie ale wynik krótkiej kalkulacji wskazuje, że nie załapię się pierwszym, porannym pociągiem z Benicassim. Trzeba jechać ostatnim i przebimbać w Barcelonie na lotnisku. Zabieram więc lekturę instruktorów (IRM 2010) i w drogę. Junior nie przegapi okazji popatrzenia na pociągi więc jestem rodzinnie odprawiony z dworca.
Trankilo, trankilo (bardzo ważne hiszpańskie słowo – oznacza ono 'spokojnie', prawie tak ważne jak mańana, czyli bliżej nieokreślony czas ale na pewno nie jutro) tylko 30 minut opóźnienia pociągu nie ma przecież większego znaczenia, skoro mam w zapasie całą noc.
Nie zdaję sobie jeszcze sprawy z zagrożenia będącego następstwem efektu motyla.
30 minut wystarcza bowiem do tego abym z biletem w dłoni popatrzył na rozkład jazdy (za bramką, przez którą trzeba przejść aby przeczytać tenże rozkład) konstatując, że ostatni pociąg na lotnisko odjechał z Barcelona Sans a następny będzie dopiero rano.
Nie ma tego złego, myślę sobie. Ciepło, jasno, wzroku nie popsuję. Wyciągam IRM i utrwalam wiedzę. O godzinie 24, czy też godzinie 0 czuję uderzenie motylego skrzydła na policzku. Zamykają dworzec do 4.30 – wszyscy wypad z baru.
takie widoki to norma, śpiworek, kołdra i sobie spią |
Zabieram torbę podręczną, ciężkawą ale podręczną i idę zwiedzać Barelonę – niestety Barcelonę Sans. Nudy panie na pudy. Nie jestem przecież studentem architektury aby doceniać różnice detali jednej kamienicy od drugiej. Patrzę, jak sprzątają miasto nocą, jak polewają chodniki wodą aby zmyć codzienne pamiątki po zmutowanych na potrzeby ludzkiego towarzystwa padlinożercach. Zwierzątka nie potrafią przecież odciąć się od swoich korzeni i toczą odwieczną walkę terytorialną na mocz i kał. A w nocy ludzie zmywają to wszystko i od rana znowu trzeba walczyć o teren.
Ramię trochę boli od tej torby, zatoczyłem już kilka pętli wracając do dworca. Nie oddalam się za bardzo bo z moją wspaniałą orientacją miejską mógłbym nie wrócić na czas.
Oczywiście jak każdy mężczyzna ja nie błądzę, ja sprawdzam nowe możliwości i przecieram niezbadane przeze mnie ścieżki.
ładne widoki, ptaki śpiewają, woda szumi - nocny luz |
Spuchłem i usiadłem w parku. Ładne miejsce, nawet w nocy, starannie oświetlone, ptaki ćwierkają pewnie pospały podczas sjesty i teraz dokazują w koronach drzew. Woda szumi w fontannie. No rewelka. Przekonfigurowuję się do pozycji leżącej z nogami poza ławką bo taka trochę mała jest. Leżę i czuję się jak bohater filmu Milosza Formana 'Hair'. Nie mam jakoś wewnętrznego problemu z tym, że jestem sam na obrzeżu Barcelony. Stukilowi, rośli Słowianie, do tego łysi, raczej nie muszą obawiać się ataku.
Jedynym atakiem było podejście jakiegoś naciągacza, który zaczynając od 'chefe' próbował wydębić ode mnie euro na kawę. Tara rara, takich jak on w Polsce jest więcej. Kawa po północy nie jest wcale wskazana ale nie będę go odprawiał niecenzurowanymi słowami jak jego zwierciadlanych, polskich odbić. Po prostu udaję Greka, czyli odpowiadam po polsku, wyraźnie, że nie rozumiem czego ode mnie chce.
Jedynym atakiem było podejście jakiegoś naciągacza, który zaczynając od 'chefe' próbował wydębić ode mnie euro na kawę. Tara rara, takich jak on w Polsce jest więcej. Kawa po północy nie jest wcale wskazana ale nie będę go odprawiał niecenzurowanymi słowami jak jego zwierciadlanych, polskich odbić. Po prostu udaję Greka, czyli odpowiadam po polsku, wyraźnie, że nie rozumiem czego ode mnie chce.
Leżę, torba pod głową, myślę sobie a może tak troszkę kimnąć? Nastawiam alarm i próbuję. Może bym i zasnął ale mam tylko lekką wiatrówkę a wieczorem temperatura spadła poniżej 20 stopni. Chłodno jakoś. Ruszam więc znowu na spacer. Nudy.
Otwarty dworzec, kupuję kolejny bilet (bo tamtemu czas się skończył) i szur na peron. Rozsiadłem się w pustym, ciepłym wagonie. Wygodny fotel, przymknę więc na chwilę strudzone oko.
No i sobie przymknąłem kruca fux. Pojechałem na lotnisko, gdzie pociąg niezauważalnie (dla mnie) zawrócił i pojechał w stronę Francji.
Obudziłem się lekko zaniepokojony bo jadąc nie 20 minut ale ponad godzinę nie widziałem znajomego mi lotniska.
To się nazywa wpaść w niewielkie tarapaty. Bilet się skończył więc wychodzę kupić nowy i zobaczyć, gdzie jest pociąg na lotnisko. Informacja kolejowa zapewne jest dobra, ale język angielski jest tu mało popularny. Wreszcie wyciągam, wplatając perfekcyjnie losowo dobrane słowa hiszpańskie, informacje o peronie.
Dla pewności przebiegłem tak z 9 wagonów poszukując autochtona aby zasięgnąć języka, czy dobrze jadę – bo odczuwam deficyt czasu do wylotu. Jest, pytam, dowiaduję się – wszystko OK, już powinniśmy ruszać.
Pół godziny później, dzięki reakcji studenta, z którym już rozmawiam na bardzo poważne tematy stosując angielski a słuchając po hiszpańsku, biegniemy do innego podstawionego pociągu – bo ten się zepsuł.
Myślę sobie, o co chodzi, dlaczego znowu coś się wykrzacza? Może nie pisane mi lecieć do Polski?
Z przesiadką dojechałem na miejsce, odprawiłem się i poleciałem ale w/w wróciła do mnie, gdy na zniżaniu przechodziliśmy Airbusem przez turbulencje i zachmurzenie o temperaturze sprzyjającej oblodzeniu. Kukałem ciekawsko na ogonek sterczący z lewego skrzydła obserwując czy pokrywa się lodem.
Wylądowałem zdrowo, posłuchałem oczywiście oklasków – tego już chyba nie da się wytępić z naszych, polskich pasażerów. Niezależnie od jakości lądowania muszą swoje nerwy odreagować klaskaniem jak foki. To się przecież należy za eleganckie usadzenie maszyny a nie za każde lądowanie.
Na lotnisku odpalam internet i dowiaduję, że firma z autkami wypięła się na mnie koncertowo. Wujek Gugel radzi mi inną firmę, telefon, zamówienie i godzinkę później mam fajnego pierdzipęda – Fiata Pandę.
Mam jak załatwiać sprawunki. W domu, mama zadbała aby były wszelkie polskie frykasy. Frykasy= ogórki kiszone, wędlina polska, twaróg biały itp.
Drugiego dnia strzyżenia biurokracji znowu pod górkę. Na parkingu szkoda parkingowa. Ktoś cofając urywa lusterko i wgniata drzwi. Wykupiłem autko z AC więc bólu nie ma.
A jednak jest. Regulamin nakazuje zgłoszenie na policję. W jednym komisariacie z rozłożonymi rękoma w geście niemożności policjant tłumaczy mi, że nie ma kim tego obejrzeć. Gramatycznie może nie jest to poprawne ale zrozumiałem.
W drugim wchodzę w tzw niewczasie. Właśnie dwóch 'dziedziców' pobiło ze skutkiem śmiertelnym trzeciego kompana. Muszą być przesłuchani. Ja mam trochę czasu na posiedzenie.
Zarośnięci jak Robinson Cruzoe dwaj warszawscy Bruce Lee stoją sztywno przy kontuarku. Z drugiej strony wężyk, podobny do prysznicowego, podjeżdża do brody. „Dajesz Zdzisiek, dajesz” zachęca zdecydowanie policjant Chucka Norrisa. „Co tak słabo?” - „Jestem na wytrzeźwie panie władzo”
Ale jazda, lepiej niż w słodko śmierdzących serialach telewizyjnych, gdzie czuć z daleka stęchliznę kompleksów za superhistoriami policjantów z Miami.
Złożyłem zeznanie, dostałem zaświadczenie i już przed północą można do wyra.
cdn
manana oznacza "na pewno nie dzis", a nie "na pewno nie jutro" ;-) - wszak intencja jest "spadaj, nie mam czasu teraz" ;)
OdpowiedzUsuń