Przejdź do głównej zawartości

Publicystyka: Chcieć znaczy móc

wiszą sobie migdały - zupełnie smaczne

Pobiegłem sobie, w ramach walki z oponką, w stronę Desert de las Palmas. Od domu to początku trasy górskiej jest 6 km. Czyli dystans, który mnie satysfakcjonuje jeśli chodzi o moje bieganie. Potem zaczynam węszyć.
Na początku trasy widokowej jest domek, który wygląda na niezamieszkały a piętro wyżej są 'jakieś' ruiny. I to one przykuły moje zalane słonym potem oko. Wpadłem na spontaniczny pomysł penetracji tego terenu.

Tam musi być droga - niestety droga o tym nie wie
Aby dokonać takich terenowych badań trzeba przyjąć jakieś założenia. Nie jestem znawcą architektury więc nie mogłem określić wieku tego obiektu, założyłem jednak, że prowadzi do niego jakaś droga. Z tego miejsca, z którego startowałem, ni diabła nie było widać żadnej drogi. Ale uruchamiając wyobraźnię zobaczyłem uporządkowane kawałki skały, które niechybnie były drogą do ruin. Lekko się rozkojarzyłem badając krzewy granatów (ładne aczkolwiek w smaku nie za bardzo) oraz prawdopodobnie drzewo na którym rosły migdały. Nie byłem w stanie rozgryźć tego co zerwałem z drzewa więc wpakowałem podejrzanego do kieszeni.
Ruszyłem więc dziarsko po skałkach w stronę drogi, która tam miała być. Złośliwe krzaczory i duże kamienie pochylone pod ostrym kątem nie przeraziły mnie. Chwilami musiałem sobie jednak przypomnieć zajęcia z AWF gdzie próbowano mnie nauczyć jak się chodzi po tego rodzaju nawierzchni. Kilka razy ego rozdęło się do granic swych możliwości, kiedy chwytami na dwa palce i jakimiś sprytnym przechyłem pokonywałem trudne trasy.
Granaty, za kaktusem, przywieźli ponoć Arabowie,
jak widać dobrze się przyjęły
Drogi podstępnie nie było. Musiałem zacząć schodzić w dół i tu przypomniałem sobie o swoim kolanie.
Jakiś czas temu, już kilka lat temu przy okazji nieudanej próby przekazania energii kinetycznej zgromadzonej w moim ciele w strukturę asfaltowej drogi, doszło do uszkodzeń. Nie jest to bajka o supermenie wobec czego można wyciągnąć wnioski, że to ja doznałem uszkodzeń a nie asfalt. I tak było w rzeczy samej. Ucierpiało nieco moje kolano. No nie mijając się z prawdą ucierpiało dość mocno ale nie będę pisał teraz co było przyczyną tego zdarzenia a jak się z niego wywinąłem.
Otóż zupełnie sprawnie karetką przewieziono mnie do miejscowego szpitala. Wcześniej Dzidek, natenczas mąż Anulki, dowiózł mnie na lotnisko. Na lotnisku stacjonowały służby ratownicze, które poprosiłem, używając języka angielskiego, o morfinę. Adrenalina bowiem zeszła i dwa złamania, z czego jedno otwarte oraz ubytki w skórze dawały o sobie coraz boleśniej znać.
zdjęcie jakoś nie oddaje powagi sytuacji
Nie chcieli mi zbrodniarze wierzyć i droczyli się ze mną nakazując położyć się na specjalnym, duralowym łóżeczku. No cóż, na spieranie się nie miałem siły.

W karetce zrozumieli, że nie jestem symulantem bo sobie robili telefonami zdjęcia mojej nogi. Potem dostałem upragniony zastrzyk i reszta była jak z amerykańskiego filmu, gdy się jedzie i drzwi otwierane są charakterystycznym bang bang i jeeeedzie się przez korytarz.
W 6 godzin po zdarzeniu już mnie kroili i zszywali. Potem siedem dni przemyśleń i nauka kuchni śródziemnomorskiej z telewizji w szpitalu. I do Polski.
Hiszpanie, w ich naiwności, myślą że Polsce mamy taki sam system opieki medycznej jak u nich. Ja jednak znam historię, które uwierzcie mi, nie chcecie aby zostały opisane. Fakty te skłoniły mnie do oficjalnej prośby o zerwanie umowy ubezpieczeniowej w momencie przekroczenia granicy Polski. Wolałem sobie załatwić sprawy prywatną, bezpieczniejszą drogą.
No dobra, do brzegu.
Budowla wygląda zdrowo, nie jest zadeptana
co nie dziwi bo trudno tam wejść
Jeden z bardziej uznanych ośrodków medycznych wyraził zgodę na zajęcie się moim przypadkiem. Prawa ręka bardzo znanego chirurga, mojego imiennika dr Grzegorza Adamczyka z politowaniem patrzył na mnie jako mój własny przypadek.
Ja z pełnym optymizmem traktowałem swoją awarię, bo przecież przeżyłem, nie uległem biodegradacji więc miałem szansę na bioregenerację.
Zrobili to i owo, całkiem sprytnie nie przeczę.
Dobrze tu wtrącić kolejną informację, która ten post na blogu zamieni w tzw opowieść szkatułkową – jak 'Pamiętniki znalezione w Saragossie'. Otóż kolano jest bardzo wymyślnym stawem. W ludzkiej świadomości jest niemal tak skomplikowane jak kręgosłup i tak mniej więcej ważne. Do lekarza pójdziemy wtedy kiedy boli nas kręgosłup lub kolano, reszta stawów jest ignorowana.
rośliny i ich korzenie są jak kropla drążąca skałę
Kolano faktycznie na drodze ewolucji wykształciło się w sposób niesamowity. Nie sposób odmówić Demiurgowi jego zdolności konstrukcyjnych. Oczywiście nie chodzi mi tu o spersonifikowaną postać brodatego starca przy desce kreślarskiej. Chodzi mi bardziej o cudowną manifestację życia i drogę kolejnych niby przypadkowych mutacji, które w efekcie prowadzą do doskonałego tworu. Kolano jest takim właśnie tworem. Staw, który w części swojego ruchu się ślizga a w części toczy. Staw, który stabilizowany jest więzadłami krzyżowymi (takich tricków używa się np. w stolarce aby usztywnić konstrukcję). Staw przenoszący potworne obciążenia.
U mnie zjebałsia o asfalt i wymagał gruntownego remontu. Hiszpanie zrobili wszystko książkowo ale dość masywny mięsień czterogłowy uda zerwał to, bo jeszcze nie nastąpiła wystarczająca atrofia.
No więc ten doktor pyta mnie co ja taki zadowolony. Przecież to otwarte złamanie, przecież brakuje mi tam trochę tkanki i mogę być do końca życia niesprawny. A ja swoje wiem. Wiem, że będzie dobrze. Dalej mnie zmiękcza, mogę mieć stany zapalane, nawet wiele lat po wypadku bo otwarcie było duże. Trata tata. Wiem, że jego rolą było przygotowanie mnie do bycia zdyscyplinowanym pacjentem. No cóż, źle trafił.
Noga zrobiona przez jego przełożonego (szacun, naprawdę wpadli na niesamowity pomysł i jestem im za to dozgonnie wdzięczny) goiła się jak na psie ;)
ale ja jestem Słowianinem. Ważę około kwintala. Noga jest więc naprawdę zdrowo obciążana. Jeszcze dwa lata temu myślałem, że nie będę już mógł nigdy biegać. Bolała potwornie.

Dziś sobie lecę 6 km i jest ok. Oczywiście to nic w porównaniu z maratonem. Ale każdy ma swoją skalę.
pstryknięte od środka
Schodzę sobie ze skałek i cieszę się jak dziecko, że przy mojej wadze, zachowuję sprawność tej nogi. Że jest silniejsza niż niejedna noga moich rówieśników. Wiem, że będzie mogła jeszcze więcej, choć kiedyś patrzono na mnie jak na ciekawostkę medyczną.
Choć stawiano na mnie kreskę a plotkarze w Polsce stwierdzili z całą stanowczością, że to jest mój koniec. Biegam, skacze, SCHODZĘ w dół z skał. Kto wie jak jest zbudowany ten staw to rozumie, ze schodzenie bardziej go obciąża.
Dochodzę do ruin. Nie znalazłem drogi ale wreszcie dolazłem do celu. Chyba mało ludzi tu przychodzi bo nie czuć ludzkiego moczu. Zadeptane też w niewielkim stopniu.
Nadal nie wiem, kiedy powstała ta budowla ale ma charakter fortyfikacji. Świadczą o tym okienka strzelnicze. Wszystko zrobione z otaczającego budowlę materiału – skały. Kolorystycznie jest więc dobrze wkomponowane. Drzewa i inna roślinność drążą to miejsce w postępującej erozji. Widoki bardzo fajne, choć nie podchodzę za blisko do krawędzi bo jest za wysoko abym był cwaniakiem i za nisko abym znowu był cwaniakiem ze spadochronem na plecach.
Paradoks spadochronowy: za wysoko i za nisko
Miałem jeszcze jedno założenie, błędne turystycznie. Po dojściu do budowli sądziłem, że niechybnie znajdę drogę powrotną, nawet jeśli nie mogłem z dołu zobaczyć jak tam trafić. Jednak nie. Po prostu przez długi czas spadające kamienie zniszczyły wszystkie drogi.
Cały powrót to był hymn pochwalny dla kolana.
Nie wierzcie lekarzom, nie wierzcie wronom. Jeśli tylko pozostajecie w grze to możecie wszystko. Jeśli macie możliwości wpływu na swój stan zdrowia to sprawdźcie w swoim wnętrzu czy jesteście gotowi na zdrowienie. Czy lekcja, która do was przyszła już przebrzmiała i czy macie swoją własną zgodę na powrót do pełnej sprawności
Gdy chcecie swojego zdrowia znajdziecie sposoby, gdy jeszcze nie jesteście na to gotowi, znajdziecie wymówki.

Komentarze

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Jak działa lodówka turystyczna

Już kiedy mieliśmy z Ulą naszą przyczepę kempingową męczyło mnie jak, do diaska, działa lodówka zasilana gazem. W tych sprytnych urządzeniach możemy sobie wybierać, czy chcemy zasilać je prądem stałym o napięciu 12 V, zmiennym 230 albo gazem.  Przy przełączeniu na gaz trzeba było zapalić płomyk, który w mały okienku wewnątrz lodówki stanowił dobry znak początku schładzania.

Gotowanie: Placki ziemniaczane i indukcja magnetyczna

Smażenie placków ziemniaczanych, można śmiało stwierdzić, spotyka się ze społecznym potępieniem. Ze względu na tłuszcz no i na same ziemniaki, od których nazwa placka się wywodzi. Faktycznie nawet używanie dobrej patelni nie pomaga, bo chłoną one to na czym są smażone jak gąbka. Wziąwszy do ręki takiego placka (już lekko ostudzonego) można z niego z pół kieliszka łoju wycisnąć. Zbyszko z Bogdańca prawdopodobnie wycisnął by cały kieliszek co i tak nie byłoby w stanie dorównać wynikom Chucka Norrisa w tej materii. Po co jest tłuszcz? Tłuszcz w potrawie jest nośnikiem zapachu i niektórych smaków. To w nim rozpuszczone są estry, które nadają potrawom unikalny smak. Podczas obróbki termicznej przenoszą ciepło z powierzchni patelni, są takim wymiennikiem ciepła. Smażenie placka jest więc dużo szybsze niż gdybyśmy chcieli zrobić go na sucho. Zresztą dlatego tak popularne jest smażenie na głębokim tłuszczu. Można szybko przygotować potrawę. Smażenie na głębokim tłuszczu, choć brzmi

O Smoleńsku pisze doświadczony pilot - warto przeczytać

Przeczytałem na FB a nie chciałbym, aby ten wartościowy tekst autorstwa Pana Jerzego Grzędzielskiego gdzieś zaginął Doczekałem się pięknej, wolnej Polski. Nie chcę jej stracić, o katastrofie smoleńskiej mam prawo mówić. Poświęciłem lotnictwu niemal 50 lat, z czego jako kapitan w liniach lotniczych ponad 30. Przewiozłem bezpiecznie miliony pasażerów od Alaski po Australię, od Tokio i wyspę Guam na środku Pacyfiku po Amerykę Północną i Południową. W cywilizowanym świecie do kokpitu samolotu wiozącego VIP-ów nikt nie ma wstępu. Dam przykład: w 2013 roku pani kanclerz Merkel leciała ze swą świtą do Indii. Samolotu nie wpuszczono w przestrzeń powietrzną Iranu. Kapitan prawie dwie godziny krążył po stronie tureckiej, po uzyskaniu zgody poleciał dalej. Pani kanclerz dowiedziała się o tym siedem godzin po wylądowaniu. Proszę sobie wyobrazić naszą polityczną gawiedź. Pewnie kapitana wyrzucono by za burtę, a politycy sami wiedzieliby najlepiej co robić.